Milenialsi zrozumieją

Bo podobnie jak ja, pamiętają i pewnie wręcz z rozrzewnieniem wspominają analogowe czasy. Słodkie lata 90’, których największym osiągnięciem komunikacyjnym w Polsce było rozpowszechnienie płyt DVD i restauracji McDonald’s. Pierwsze zaowocowało piractwem, a drugie otyłością. I co z tego? Takie właśnie były lata 90’. Spontaniczne, proste w obsłudze i zrozumiałe dla każdego.

W 1995 roku biegliśmy pod klatkę kumpla, żeby sprawdzić przez domofon, czy jest w domu. W tym samym roku, żeby zmienić album muzyczny w wieży, trzeba było… fizycznie zmienić album CD w wieży. Taak, lata 90’ to było to. Kiedy człowiek chciał zwyczajnie odpocząć do ludzi, nie musiał rzucać wszystkiego i wyjeżdżać w Bieszczady. Wtedy wystarczyło skoczyć za blok i usiąść na ławce.

Dlatego właśnie (chociaż przyznam, powodów było więcej), zdecydowałem się na wyłączenie telefonu na dwa tygodnie. Niby nic, a jednak dla przeważającej większości osób z pokoleń Y i Z, takie „histeryczne” działanie należałoby uzasadnić czymś w stylu społecznego eksperymentu komunikacyjnego.

Aż czerep na pół pęka

Od czego? Od nadmiaru informacji, które zalewają nasze zmysły za pośrednictwem telefonu. Właściwie to ciężko nazwać telefonem urządzenie, które w 90% sytuacji wykorzystujemy do innych celów niż dzwonienie.

Moje statystyki użytkownika komórki dalece odbiegają od średniej aktywności współczesnego nastolatka. Ja spędzam przed telefonem średnio godzinę dziennie, aktywując w tym czasie ekran mniej więcej 40 razy. Współczesny „średnioklasista” robi to setki razy dziennie, spędzając przed telefonem średnio aż 8 godzin na dobę. 10% nastolatków przyznaje, że korzysta z telefonu cały czas. Nie bardzo wiem jak to interpretować, ale zakładam, że ma to związek z pełnym uzależnieniem i upośledzeniem życia rodzinnego. Ktoś się obraził? Świetnie. Lecimy dalej.

Ale jak to bez telefonu?

Może nie uwierzycie, ale największy problem z moim „eksperymentem” mieli moi najbliżsi i znajomi. Uprzedzając otoczenie o przedsięwziętym zamiarze, słyszałem wszechobecne „Dżizas! To jak się z Tobą skontaktujemy?”, „Ale jak to, bez telefonu?”, „Pojebało Cię doszczętnie z tym lasem i naturą?” lub moje ulubione „A co, jak coś się stanie?”.

Słysząc takie opinie tym chętniej 21 grudnia wyłączyłem telefon i zabarykadowałem go w pudełku po Jack’u Daniel’sie.

To jak? Masakra?

Wręcz przeciwnie – miód malina. I gdyby to zależało wyłącznie ode mnie, skoczyłbym Passeratti do Gdyni i wrzucił komórkę w fale Bałtyku. Niestety telefon to zaraz za laptopem jedno z moich podstawowych narzędzi pracy. Zatem konieczność.

Czy coś straciłem? Absolutnie nic za czym bym tęsknił. Kilka nieodebranych połączeń i zero SMS’ów. Kluczem do sukcesu mojego komunikacyjnego odwyku była profilaktyka. Dokładnie tak. Na tydzień przed przejściem w tryb off the gird poinformowałem o swoich planach wszystkich Klientów, rodzinę, przyjaciół i znajomych. Odpowiednio wcześnie i z wyprzedzeniem wykonałem wszystkie zlecenia i prace. Proste? Nie tylko proste, ale również skuteczne. I jeśli ktoś spytałby mnie o zdanie – to nawet niezbędne.

Nikt mnie nie nękał wiadomościami. Odpuściłem media społecznościowe, maile czy rozmowy video. Złapałem się nawet na regularnym czytaniu książek w toalecie. To dopiero poziom relaksu, co?

Chłopie, zrób sobie przerwę

Wy Sosenki również. Rzecz nie tyczy się wyłącznie posiadaczy żołędzi. Przerwa od natłoku narzędzi i informacji przyda się każdemu. Oczywiście mój dwutygodniowy cyfrowy urlop zakładał również zamknięcie pod kluczem komputera, laptopów, tabletów, itp. Owszem, pograło się trochę na X-box, ale nie popadajmy w psychotyczne skrajności 😉

Sęk w tym, jeśli mogę Wam doradzić, zróbcie sobie wolne od multimediów. Jeśli dwa tygodnie to dla Was zbyt trudne wyzwanie, zacznijcie od kilku dni, lub nawet od skromnego weekendu. To zwyczajnie dobry relaks dla Waszych czerepów. Dodatkowo znacznie szybciej wpływa na obniżenie kortyzolu niż szklaneczka przyzwoitej whisky.